
Polska Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego znajduje się na półkuli południowej archipelagu Szetlandów Południowych na Wyspie Króla Jerzego u Wybrzeża Zatoki Admiralicji. Powstała w roku 1977. Początkowo miała służyć jako zaplecze dla rybołówstwa, dokładnie połowów kryla. Z czasem stała się stacją badawczą, którą zarządza Instytut Biochemii i Biofizyki Polskiej Akademii Nauk.
Prowadzone są tu badania w dziedzinie: oceanografii, geologii, geomorfologii, glacjologii, meteorologii, sejsmologii, ekologii oraz przede wszystkim biologii, a także monitoringi zwierząt.
Od wielu lat stacja zapewnia zaplecze techniczne i logistyczne dla polskich oraz międzynarodowych grup naukowców prowadzących badania w Antarktyce.
Pierwsza polska samodzielna wyprawa morska do Antarktyki wyruszyła pod koniec 1975 roku. W skład 48. wyprawy, która zameldowała się na stacji pod koniec 2023 roku, był Tomasz Szewczyk z Kluczborka. Przebywał tam 476 dni. Niedawno wrócił do domu.

- Jeśli ktoś myśli, że praca tutaj jest pracą marzeń i przygodą życia przypominającą dziewicze wyprawy pierwszych odkrywców i podróżników, którzy zdobywali nowe lądy, ten będzie mocno zaskoczony – opowiada kluczborczanin.
Pierwsze kroki na lodzie
Przyjazd na Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego to nie jest zwykła podróż. Trzeba pokonać ponad 14 tysięcy kilometrów, przesiadać się na lotniskach, ścierać z wiatrem w chilijskim Punta Arenas, a na końcu – płynąć statkiem przez wzburzone wody Cieśniny Drake’a. Ten, kto dotrze do celu, już wie – to nie jest miejsce dla każdego.
Latem na stacji bywa nawet 50 osób – naukowcy z różnych krajów, a także obsługa techniczna. Zimą zostaje garstka – zaledwie 9 osób, których łączy jedno: muszą na siebie liczyć, bo nikt inny im tu nie pomoże.
- Latem wielu naukowców realizuje tu swoje programy badawcze. To międzynarodowa ekipa. Od wielu lat obowiązuje zasada, że na maszcie wisi flaga obywateli krajów, które goszczą na stacji – opowiada Tomasz Szewczyk. - Czasami tych flag wisi nawet pięć. Mieliśmy swego czasu Anglików, Włochów, Peruwiańczyków, Argentyńczyków, Amerykanów i Brazylijczyków. Jedni wyjeżdżają, inni przyjeżdżają. Ale są także ci, którzy zostają.
O wyprawie do krainy wiecznego lodu Tomasz Szewczyk marzył „od zawsze”.
- Wiedziałem, że różne kraje mają w Antarktyce swoje stacje badawcze. Biegając po podwórkach mojego rodzinnego miasta Kluczborka, praktycznie od podstawówki wzrastało we mnie marzenie o odwiedzeniu takiego miejsca – wspomina Tomasz Szewczyk. - Doszło do tego kilka przeczytanych książek, parę obejrzanych filmów i już wiedziałem, że zrobię wszystko, by znaleźć się w takim miejscu. Po wielu latach pojawiły się w moim życiu czas, przestrzeń i odwaga, żeby marzenie przemienić w dążenie.
Choć corocznie – w grudniu lub na początku stycznia - Instytut Biochemii i Biofizyki PAN rekrutuje pracowników, wcale nie jest prosto przejść przez całe procedury rekrutacyjne. Trzeba wykazać się konkretnymi umiejętnościami, a także mieć żelazną psychikę i zdrowie.
- Można aplikować na pobyt w okresie letnim, czyli od listopada do kwietnia, a także na cały rok – opowiada Tomasz Szewczyk. – Ja zdecydowałem się na tę drugą opcję i to z naddatkiem, bo dostałem propozycję, by po roku zostać kilka miesięcy dłużej.
Wybrani aplikanci przechodzą rozmowę kwalifikacyjną, a następnie badania w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej. Po ich zaliczeniu są kierowani na tygodniowe szkolenie w Gdyni nastawione na psychologię polarną, naukę obsługi radia morskiego, obsługę sprzętu alpinistycznego, a także ITR (indywidualne techniki ratunkowe) w razie pożaru, ewakuacji oraz wypadnięcia z łodzi. A stamtąd już droga prosta do krainy wiecznego lodu.
Zima i ciemność
Noc polarna nie jest tu tak całkowita jak w głębi kontynentu, ale i tak potrafi dać się we znaki. Po godzinie 15:00 świat tonie w mroku. Przez kilka miesięcy światło słoneczne jest rzadkością, a witamina D staje się towarem nie mniej cennym niż paliwo do generatorów.
Tomasz Szewczyk pracował na stacji jako mechanik.
- Zajmowałem się utrzymaniem sprzętów mechanicznych oraz maszyn, które cały czas musiały być na chodzie i nie można było sobie pozwolić na to, żeby coś nie działało, gdyż w każdej chwili mogło być potrzebne – opowiada kluczborczanin.
Dlatego każdy dzień zaczyna się od sprawdzenia stanu technicznego stacji. Awaria w takich warunkach to nie tylko niedogodność – to realne zagrożenie. Mróz potrafi zniszczyć rurę, wiatr zrywa zabezpieczenia, a jeśli przestanie działać generator, wszystkim grozi ogromne niebezpieczeństwo. Zimą gdy zatoka zamarza nikt nie jest w stanie dopłynąć na wyspę. Śmigłowce z innych stacji również stają się bezużyteczne.
- To też nie jest tak, że robiliśmy tylko to, co lubimy, bo zdarzały się sytuacje awaryjne. Jak spadło dużo śniegu, trzeba było używać spychacza lub brać się za łopaty i odśnieżać, żeby drogi były przejezdne a podczas wiosennej odwilży nie zalało agregatów czy innych rzeczy. Nie ma że boli, że pada deszcz, że wieje wiatr.
Gdy pogoda pozwala, wychodzą na zewnątrz. To inny świat – pingwiny, foki, słonie morskie. Czasem trzeba kluczyć między zwierzętami, które leniwie zajmują przejścia. Ale natura jest tu ważniejsza – gdy petrelce wykradają jaja z gniazd pingwinów, nikt nie interweniuje. To nie zoo, to Antarktyka.
Codzienność na krańcu świata
Dni na stacji płyną według prostego rytmu: praca, jedzenie, sen. Latem to etatowy kucharz serwuje ciepłe posiłki, ale zimą, kiedy go nie ma, każdy musi zaliczyć dyżur w kuchni. Niektórzy gotują lepiej, inni gorzej, ale wszyscy się starają – nikt nie chce zjeść przypalonego makaronu po dniu spędzonym na mrozie.
Wolny czas? Są książki, planszówki, puzzle. Niektórzy jeżdżą na skuterach śnieżnych, nartach, inni spędzają wieczory na rozmowach. Jest też salka gimnastyczna, z której można skorzystać, jak również siłownia. Internet działa, ale z opóźnieniem – pogaduszki z rodziną w Polsce to czasem jedyne, co łączy ze światem.
- Obserwacja przyrody jest też dobrym urozmaiceniem codzienności. Zdarzało nam się podglądać pingwiny, foki, kormorany, słonie morskie. Poznawać ich zwyczaje – wspomina Tomasz Szewczyk. - Mogliśmy się też spotykać ze znajomymi z zaprzyjaźnionych stacji, np. brazylijskiej. Mieliśmy do nich dość blisko, zaledwie 20 minut łodzią motorową, jakieś 10 km na drugą stronę zatoki, ale nie dało się tam dojść na nogach.
Jednak to nie samotność najbardziej doskwiera, a monotonia.
- Po kilku miesiącach każdy wie, kto jak chodzi, co je na śniadanie, jakie ma nawyki – mówi kluczborczanin. - Zdarzają się napięcia. Czasem drobnostka – ktoś nie odłożył czegoś na miejsce – może stać się iskrą zapalną poważnej kłótni.
Niebezpieczeństwo czai się wszędzie
W Antarktyce nie można być nieostrożnym. Wiatr potrafi przewrócić człowieka. Nawet zgubiona rękawiczka może oznaczać poważne odmrożenia.
- Kiedyś zimą zatoka zamarzła na dwa miesiące. Nie było żadnego kontaktu ze światem. Gdyby zdarzyło się coś poważnego, pomoc mogłaby nadejść zbyt późno – opowiada Tomasz Szewczyk.
Nie wszyscy to wytrzymują. Bywały przypadki depresji, załamań nerwowych. Psychologia polarna to temat, którym interesuje się nawet NASA – bo warunki tutaj przypominają te, jakie mogą panować w Kosmosie.
Powrót do świata
Po miesiącach spędzonych w surowym klimacie Antarktydy powrót do Polski może być szokiem. Hałas miast, ruch uliczny, setki twarzy mijanych każdego dnia. Po tak długim czasie w izolacji mózg potrzebuje chwili, by się przystosować.
Niektórzy wracają i szybko zapominają. Inni nie potrafią już żyć inaczej – wracają, raz, drugi, trzeci. Bo Antarktyka uzależnia.
Na stacji życie jest surowe, ale proste. Są tylko trzy podstawowe potrzeby: ciepło, jedzenie, bezpieczeństwo. Nie trzeba się martwić polityką, rachunkami, miejskim pośpiechem.
Zawiązują się przyjaźnie, wiele z nich na zawsze. Jeśli to wszystko przeżyjesz, nigdy juz